Zapraszam na opis jarmarku w Janówce, na Polesiu, pióra Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tekst
[źródło tekstu] pochodzi z książki "Nowele, Obrazki i Fantazye"
[źródło okładki], a także został zamieszczony w książce "Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy", Kraszewski Józef Ignacy, Wyd. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1985r, s. 25-32
Jarmark w Janówce.
Zacznijmy od jarmarku, téj
gminnéj uroczystości tak wesołéj, tak charakterystycznej u nas. Na co
mamy cyrklować tę książkę wspomnień? idźmy gdzie nas oczy poniosą.
Oto jesteśmy w małéj mieścinie
Polesia wołyńskiego Janówce. Mało kto zapewne zna ją, prócz sąsiadów, bo
bardzo maleńka, zasuniona w lasy i ustronie, siedzi na piasku cały rok
spokojna, a ożywia się dopiéro na wielki jarmark w dzień św. Szymona i
Judy w październiku. Należała ona niegdyś podobno do możnéj a dziś
upadłéj prawie rodziny Sapiehów. Sławny jéj jarmark przynajmniéj
promieniem sześciu mil dokoła ściąga żydów, wieśniaków, ekonomów i
drobnych właścicieli z wołami, końmi, lub po woły, konie i t. d. Woły
jednakże zowiące się tu wszędzie
towarem per excellentiam, wistocie najważniejszą część targu stanowią.
Nie zachwyca wcale położenie
zupełnie poleskie Janówki; trudno aby w niém najbardziéj uprzedzone oko
znalazło piękność jaką (jakkolwiek piękność w stosunku do smaku jest
względną).
To pewna, że trzebaby się urodzić w Janowce, żeby się piękną wydała.
Kilkanaście chat na piaszczystém polu rozłożonych, jedna karczma pusta,
pusty także a dość obszerny kościół z klasztorom Bernardynów, rynek
szeroki, który rok cały trawą zarasta, nim go w październiku wydepczą,
kramiki drewniane raz w rok tylko zajęte, młynek mały nareszcie, —
wszystko to nie jest malowniczém na równinie i piasku wśród
bajrakowatych i pokrzywionych sosen; lecz dzień jarmarku, dzień wielki i
uroczysty dla arendarza, nadaje téj pustyni poleskiéj pozór ożywiony i
charakterystyczny.
Po wszystkich drogach wiodących
do miasteczka, ciągną się furmanki liczne, wozy, bryczki kryte i
niekryte, jeźdźcy, pieszaki, budy płócienne nadziewane żydami i rodziny
poleszuków,
w których twarzy próżno szukasz śladów pomięszanych plemion, jakie dawniéj zajmowały Polesie.
Rynek cały napełnia się aż pod
kościół i wylewa aż za płoty. Liczne wozy ściskają się jedne koło
drugich, a te, jak łatwo się domyślić, stają się ogniskiem jarmarku,
mianowicie przy karczmie, gdzie pożądany spija się
mohorycz. Mohorycz jest-to gdzieindziéj zwany
borysz, dodatek do ceny towaru,
poczastka, bez któréj wieśniak nie przeda nigdy, a gdy go kupujący odmówi, targ nawet zrywa.
Ku południowi coraz zgiełk się
powiększa, ze wszystkich stron słychać żywe rozmowy i najrozmaitsze
odgłosy. Tam wół ryczy, tu koń rży i wierzga w bok przechodzącym,
piszczą wieprze poprzywiązywane na wozach rzucając się, a wielka liczba
kóz, które się tu dobrze płacą, łączy swój głos z tysiącem innych, w
których jednak głos pana świata — człowieka, zawsze prawie górę trzyma.
Trudno jest odmalować rozmaitość postaci, głosów, rozmów, charakterów,
fizyonomij, ubiorów, jaka się tu ściska i kręci. Żydzi z bezmianami na
plecach, jak z bronią swoją, włóczą się za lnem, grzybami i woskiem;
poleszucy w białych sukmanach z pasami czerwonemi lub z czarnéj skóry, z
kalitką, krzesiwem, papużą tytuniu i nieodstępną fajką w zębach,
kopcącą co chwila i piliponi w wysokich kapeluszach i ogromnych butach,
wzrostem i strojem w tłumie widoczni, żydówki brudne, odarte i chciwe,
kobiety poleskie w chustkach z uśmiechem na ustach a kurami na ręku,
holenderki w dziwacznych płaszczykach z paskowatych kolorowych spodnic;
holendrzy ze swoją rodzimą fizyonomią, cyganie z czarnemi rozczochranemi
włosami i t. d. Nareszcie nieocenione figury panów ekonomów w czapkach
uszatych, w surdutach szarych, z kijami w ręku, z pogardliwą miną. A
wszystko to w niepojętym ruchu i ożywieniu wszystkich części ciała;
zacząwszy od pierników i obwarzanków, aż do wołów i koni wszystko się
porusza i żyje. Wszędzie brzęczą pieniądze, na twarzach pali się chęć
zysku, nadzieja, lub zaspokojona radość.
Pod namiotem nad powózkami
zaimprowizowanym wśród rynku, ruski kupiec z Łucka rozwiesza swoje
kolorowe towary, zdaleka mile jaśniejące oczom poleszanek. Tu ciśnie się
ciekawie i chciwie pożerając oczyma chustki i perkale, żeńska połowa
jarmarku, rozwiązuje starannie węzełki dla kupienia niedrogiego stroju
ceną kilku kur, lub staréj faworyty kozy, którą już żydek przemyślny
zarznął wśród rynku.
Obok przemyślne żydki w
kramikach siedząc nie odurzeni natłokiem osób, wrzawą i krzykiem,
wszystkich wołają, nęcą, proszą, ciągną do siebie, kłócą się, targują,
biją nawet i razem
zdają jeszcze resztę, uważając, żeby
jak najgładsze oddawać złotówki — z zadziwiającą przytomnością
wszechstronną i talentem nieocenionym. Między wielomównym żydem a cichym
kupcem ruskim, waha się żeńska połowa; bo żyd ma swoje przyciągnienia
sposoby, zna serce ludzkie tradycyonalnie, uczył się go razem z talmudem
od ojca, wié szerokie drogi i kręte ścieżki, któremi do niego wejść
można, ma tysiąc środków na pokonanie ludzi tak bezbronnych, gdy im
chodzi o zrobienie przyjemności sobie. Przyciągając do kupna, łechce
próżność, wabi oczy, pociąga serce i durzy głowę nieboraka. Nie jeden
sam nie wié dlaczego i na co kupuje, a nie umié się oprzéć urokowi
żydowskich zachęceń.
— Nu! czy to ty zginiesz, jak
kupisz! aj wéj! tak mała rzecz! Tu wasza ekonomowa kupowała ten sam cyc i
drożéj zapłaciła, a ja wam taniéj oddam po znajomości. Bodajbym zginął,
kiedy nie na stratę. Ale to reszta. Albo to ty nie możesz tego miéć co
ekonomowa? a wéj! a ty siebie nie poznasz, jak się ubierzesz? Nu! nu,
bierz, już ja odmierzył, na, masz!
— Kiedy nie ma pieniędzy.
— Jak to nie ma? to może ty co
masz na przedaż, czy to ty nic nie przedał? i t. d. A podusznego
przysięgli poczekają, ty jeszcze zbierzesz, a wéj!
Nieco daléj kupa sukman,
świtek, burek, płaszczów, przy wielkiéj skrzyni leżąca otoczona jest
gromadą kupujących, którzy się dziwią sobie ubrawszy się, i uśmiéchają
na zwodnicze pochwały przedającego.
— A! a! ty inszy człowiek! to
ty dom kupujesz nie suknią, a jaka ciepłość, a jaka to moc, a wéj! Nu,
co ty targujesz, ja tylko dla ciebie za tę cenę przedaję. Ty stary
znajomy! nu, nu, bierz a plać!
Trochę daléj znowu, stoi wóz z
kożuchami, gdzie podobna powtarza się scena. Za nim drugi, nad którym
wytknięto wysoką tyczkę z parą butów; ten jest sklepem naprędce
urządzonym rozmaitego obuwia, gdzie bogatsi poleszucy długie czarne, za
kolana zachodzące buty kupują.
Tuż druga tyczka nad wozem wywieszona wysoko z roztrzepaną papużą tytuniu wabi wieśniaków do ulubionego im przysmaku.
Wielki sklep czapek rozmaitych,
rozwieszony na ścianie karczmy, zachwyca chłopów, otwierających przed
nim gęby. Stoją przed nim w swoich obdartych białych czapeczkach
sukiennych lub wyszarzanych barankowych, pretendenci do nowych próbują,
patrzą, zaglądają; uśmiechają się, naradzają, a kupiwszy wreszcie
odchodzą, ciesząc się, poprawując i oglądając się, czy cały
jarmark patrzy na ich nową czapkę. To tak samo jak w Warszawie.
Daléj jeszcze w szynku dymią
się ogniska, koło których jesienném zimnem skosniałe ręce grzeją
poleszuki i fajeczki swoje zapalają i garnki przystawują, śpiewając
wesoło. Poleszuk bowiem gdziekolwiek stanie, cokolwiek robi, tak lubi
ogień i dym, że w lipcu nawet zapala ognisko przez nałóg, a razem dla
ulubionéj swojéj fajki, która mu ciągle gaśnie. Pod ściśnionemi w rynku
wozami, leżą długie trąby drewniane osikowe, których przeznaczenia
trudno obcemu na piérwszy rzut oka odgadnąć. Są to dymniki czyli kominy
chat poleskich, które pijani śmiejąc się
armatami nazywają. W
wozach same gospodynie na workach siedząc, czekają kupców, a gospodarze
najczęściéj w karczmie siedzą lub za pokupką się włóczą. Nie małym
towarem są tu koła obodne, łyka na postoły, łapcie czyli kurpie, które
pękami powiązane wiszą na wozach.
U płotów stoi większa część
wołów przeznaczonych na przedaż, żując chciwie zarzuconą im garść słomy;
koło nich kręcą się żydki i panowie wolarze. Droga idąca od młynka do
klasztoru zowie się uliczką końską, przez nią nieustannie chłopi ze
swojemi chmyzami, ekonomowie z odpasionemi kalekami, żydzi z
wypracowanemi szkapami przejeżdżają się klaskając z bicza. Kiedy
niekiedy targ ich zatrzymuje, znawca opatruje, maca gruczołków pod
gardłem, ogląda nogi, zęby, uśmiecha się i targuje.
A w targu jest sztuka i wielka
sztuka. Kto nie umié kupować, ten i przepłaciwszy nie kupi, trzeba miéć
doświadczenie i zimną krew kupca z profesyi, żeby dobrze kupić, a
nadewszystko potrzeba cierpliwości. Nawet strój właściwy przykłada się
do dobrego kupna, bo kupiec powinien być dosyć obszarpany, w baraniéj
czapce, z kijem w ręku i minę mieć zbiednioną. Zwyczajny targ od
trzeciéj części ceny się zaczyna i zarywa na kłótnią, która powoli potém
się uśmierza, aż do ugody przyjdzie!
Ku południu zwiększa się liczba
ichmościów, którzy z fajkami w ustach, z laskami w ręku,
najpoważniejszą część jarmarku stanowią, pań także i panienek
kapeluszowo-szlafrokowych, które się niespokojnie oglądają, czy kto
młody przystojny na nie nie patrzy. Niektóre fizyonomie dobrze dokonana
przedaż ożywia, inne dobre kupno, inne jeszcze dobry trunek, smutnie
tylko ziewają ci, którym na wyjezdném z domu stara baba z próżném
wiadrem przeszła drogę, i którzy dlatego nic zrobić na jarmarku nie
mogli.
Na końskiej uliczce koło wołów, ku wieczorowi dopiéro brzęczą pieniądze, bo każdy kupujący w nadziei, że przedający
spuści z ceny, czeka z kupnem do wieczora. Wieczorem obraz jarmarku całkiem się odmienia.
Jak wszystko, co się kończy,
jak bal, gdy świéce gasną, jak gra, gdy stolik odstawują, jak wszelki
szał, gdy po nim tylko usta spalone zostaną, tak i jarmark smutny jest
przy końcu. Niestety! wszystko się kończyć musi.
Tam pijani pokrwawieni trochę,
lub tylko pobłoceni taczają się z babami, za ręce trzymając i śpiewając
chrypliwie, powoli i cicho. Żydzi śpiesznie pakują resztę towarów,
zmiérzch pada. W karczmie rozbite kieliszki i szklanki, pobluzgane
stoły; błota pełno, pijacy śpią pod ławami. Na rynku drzemią przygasłe
ogniska, walają się szczątki jadła, stare łapcie i szmaty, tam i owdzie
krew zabitych baranów psy liżą spokojnie. Koło płotów znać po śladach
woły, których już nie ma, kołki z nich powyrywane, gdzieniegdzie
wytratowana ziemia, tam coś rozsypanego, tam rozlanego. Po drodze wozy
różnie sprzężone końmi, wołami, wracają. Wszyscy weseli, bo wszyscy
prawie pijani prócz żydów. Cygan z żoną i synową, czarny, zasmolony,
odarty, któremu koszula przez kożuch z boku wygląda, gada jeszcze w
kącie z chłopem, tajemnie i pocichu. Ten czapkę nową nasunąwszy na uszy,
z fajką zagasłą w zębach, z krzesiwem w ręku, które z kalitki dobył,
krzesze ogień po palcach i skrzesać nie może. Dwie cyganki z czarnemi
włosami, a białemi zębami otaczają go ze dwóch stron i gładząc pod brodę
starają się przekonać.
Wszystko się pakuje, wyjeżdża i
śpieszy do domu, przed chatami mieszczan żegnają się z niemi ich
krewni, powinowaci, kumy, swaty i znajomi, ze wsi sąsiednich, całują się
i rozchodzą. Ta scena jest najczystsza i najczulsza ze wszystkich
obrazów jarmarkowych.
— Dziękujem za wszystko — wołają odchodząc.
— Wybaczajcie — odpowiadają gospodarze.
—
Dobrze wybaczyć najadłszy się!
— Jest-to dosłowna forma dowcipnéj odpowiedzi, którą sto razy śmiechem
naiwnym i prostym przyjmują i zawsze jak gdyby nową. Poczém gospodarze
ukłony jeszcze z daleka przesyłając, wracają do chaty. A może ciekawi
jesteście jak siedziba poleszuka zamożnego wygląda?
Podwórko otoczone jest
chléwkami różnego kształtu i wielkości, błotniste, ścieżką wydeptaną
przedzielone, prowadzącą do sieni, w których duży wieprz karmny poufale
chodzi i mruczy, znając, że jest faworytem domu. Kilka kur sadowi się na
belce do snu i trzepiocze układając skrzydła.
Przez wysoki próg wchodzi się do białéj izby, izby paradnéj, gdzie jest piec, na którego przodzie palą się skałki smolne, koło
pieca
ława, w głębi poczęte krosna, kołyska dziecka i stół także otoczony
ławami. Ściany dokoła opasują ławy. Ku drzwiom stoi ceber, rażka, garnki
na półkach i kwarta stara. W głębi, w kątku pod obrazem dzieża chlebna
szanowna, poważne zajmuje miejsce pod opieką błyszczącej N. Panny
roztaczającéj nad nią swój płaszcz gwiaździsty.
Nade drzwiami i oknami krzyże i
symboliczne słowiańskie charaktery wejścia wszelkiemu złemu bronią,
wycięte pobożną ręką dziaka, który dla wiecznéj pamiatki dodał na
średniéj belce rok 1790.
Próżnoby tu kto szukał śladu
podłogi, nie ma jéj, tylko ubita ziemia. Okna maleńkie, w części z
okrągłych szybek złożone, a przemyślny gospodarz ściany swoje czysto
wybielone, glinką żółtą do połowy od spodu, żeby mu nowej świty nie
bieliły, pociągnął.
Na ławie pod piecem siedzi
stara kobieta z fajeczką w zębach, z oczyma wlepionemi w garnki, koło
drzwi szczepie drewka wysoki parobek z fajką także, młoda kobieta
kołysze dziecko, drzémie i śpiéwa.
Takie jest wnętrze chaty Janowskiéj.
Tymczasem na drodze wiodącej ku
młynkowi, rozmijają się bryczki, wózki, konni i wszystko opuszcza
miejsce jarmarku, na cały rok puste znowu jak przedtém, aż do św.
Szymona i Judy.
1839.